Stambuł często opisywany jest jako most między Europą a Azją, miejsce, w którym spotykają się kultury Wschodu i Zachodu. Ta romantyczna wizja w dużej mierze bazuje na historii miasta sięgającej VII wieku p.n.e. Stambuł (wcześniej Konstantynopol), dawna stolica Cesarstwa Bizantyjskiego, a następnie Imperium Osmańskiego, był ważnym ośrodkiem handlowym, religijnym, naukowym.
Również obecnie położona nad Bosforem metropolia zdaje się łączyć wiele nieprzystających do siebie elementów. Na wodzie ruch mniejszych i większych statków, od małych łodzi rybackich przez turystyczne promy aż po gigantyczne transportowce. Na brzegu zabytkowe meczety i pałace obok nowoczesnych drapaczy chmur. Tętniące życiem uliczki i bulwary, a za nimi ciągnące się kilometrami blokowiska.
W 2016 roku na wymianie studenckiej w Stambule starałam się rozeznać w tej wielokolorowej mozaice i zrozumieć stambulskie kontrasty.
Kolektywizm czy obojętne wielkie miasto?
Stambuł, zamieszkały przez około piętnaście milionów ludzi, jest największym miastem Turcji i jednym z największych na świecie. Od początku przytłaczał mnie swoim ogromem.
O wpół do dziesiątej wieczorem wylądowałam na lotnisku Atatürka, największego w Turcji portu lotniczego, przeszłam przez liczne hale, odstałam w długiej kolejce do kontroli paszportowej, po czym wyszłam na rozświetloną mnóstwem neonów ulicę, wprost w tłum rozbrzmiewający klaksonami taksówek, warkotem silników, głosami naganiaczy i tupotem tysięcy ludzkich stóp. Aby dotrzeć do mieszkania w pobliżu uniwersytetu, gdzie miałam nocować, musiałam przejechać prawie całe miasto. Na Taksim dojeżdżają regularnie autokary, ale co dalej? Publiczne autobusy raczej nie kursują o tej porze. Sąsiadka z autokaru doradziła mi, abym wsiadła w żółty busik do Bostonci, a stamtąd wzięła taksówkę. Owe busiki zwane dolmuszami są jednym z najbardziej popularnych środków transportu. Co prawda nie jeżdżą tak szybko jak metro, nie serwuje się w nich herbaty ani nie zapewniają wspaniałych widoków na Bosfor tak jak promy, ale za to docierają w prawie każdy zakątek gigantycznej metropolii.
Taksim nocą jest cały podświetlony i tętni życiem. To turystyczne centrum Stambułu, a zarazem zagłębie luksusowych restauracji, barów i klubów. Jednak w miarę jak zbliżaliśmy się do Bostonci, busik pustoszał, a kierowca pruł przez wąskie, ciemne ulice. Na koniec jeszcze podróż taksówką, z ustalaniem dokładnego adresu przez SMS-y do Warszawy, bo właścicielka mieszkania nie odbierała telefonu. Taksówkarz był tak miły, że poczekał z moim bagażem, a ja weszłam na klatkę i zadzwoniłam do pierwszych z brzegu drzwi. Sąsiad, mimo że był środek nocy, otworzył i pomógł mi znaleźć właścicielkę mieszkania.
Z podobnymi przejawami bezinteresownego wsparcia spotkałam się w Stambule nie raz. To wielkie miasto nad Bosforem ma swój pęd, tłok i harmider, ale są tu też chęt i do pomocy przechodnie oraz mili kierowcy dolmuszy, którzy pokierują, jak najlepiej potrafią. Kiedyś w Bostonci kierowca spytał, dokąd jadę, po czym podjechał kawałek dalej i mijając kolegę w drugim dolmuszu, zagadnął go, czy jedzie do Yeditepe Üniversitesi, a na światłach pokazał mi, abym się przesiadła.
Dla władz (czy to państwowych, czy uniwersytetu) byłam kolejną zagraniczną studentką, którą trzeba zarejestrować, w sklepie kolejną klientką, a na ulicy, w autobusie czy w metrze po prostu częścią zmierzającego gdzieś tłumu. Jednocześnie gdziekolwiek się ruszyłam, wszędzie spotykałam ludzi, którzy się o mnie troszczyli i za nic nie chcieli mnie zostawić samej. Kiedy chciałam wyjść wcześniej ze studenckiego spotkania towarzyskiego, wszyscy się o mnie martwili, zachęcali, abym jeszcze została i wracała z nimi. Innym razem, gdy parę dni pracowałam nad esejem, właścicielka mieszkania, która przyszła na chwilę, powiedziała: „Ty cały czas siedzisz w domu”, wyraźnie zatroskana, że nie wychodzę do ludzi.
Szybko i wolno
Popularne tureckie powiedzenie to Yawaş, yawaş, czyli „Powoli, powoli”. I rzeczywiście na początku mojego pobytu w Stambule miałam wrażenie, że na uczelni nikomu nigdzie się nie śpieszy. Pierwsze spotkanie wprowadzające zaplanowano na dziewiątą, ale właściwe prezentacje zaczęły się o dziesiątej, bo najpierw potrzebny był czas na kawę, herbatę, przekąskę i poznanie się nawzajem. Również zajęcia zaczęły się z opóźnieniem, i to dwutygodniowym, bo w drugim tygodniu września było święto. „Ten pierwszy tydzień to taki przejściowy. Prawdopodobnie nikt się nie zjawi” – tłumaczyła koordynatorka Erasmusa. „Oczywiście możecie przyjść, ale nie wiem, czy odbędą się wykłady, bo wiecie – bajram [święto]…” Gdy w końcu po dwóch tygodniach, razem z drugą zagraniczną studentką antropologii zjawiłyśmy się na pierwszych zajęciach, okazało się, że jesteśmy same. Nie przyszedł żaden z tureckich studentów, choć ogólnie miało nas być ośmioro. „Wiecie, to dość wymagający przedmiot, a dziś jest pierwszy poniedziałek po świętach, więc pewnie nie czuli się na siłach” – skomentowała wykładowczyni.
Jednak stambulska metropolia, jak każde wielkie miasto, wymaga wzmożonego i przyspieszonego stylu życia. Widać to na ulicach, w zatłoczonych autobusach, w otwartych na okrągło barach, kawiarniach i klubach. Ludzie również pracują prawie na okrągło. Raz zaobserwowałam ciekawy sposób na lunch podczas pracy. Jeden z przejeżdżających obok kawiarni autobusów zatrzymał się i zatrąbił, na co mężczyzna za ladą zapakował w papier jeden placek z serem, a młody kelner pobiegł zanieść go kierowcy.
Mam też wrażenie, że kelnerzy w Stambule zawsze zabierają ci talerz lub kubek, zanim zdążysz dojeść czy dopić końcówkę. Gdy spytałam o to jedną z tureckich studentek, w odpowiedzi stwierdziła tylko: „My zawsze się spieszymy”. Jak rozumiem, odzwierciedla to tempo życia w zatłoczonej i gwarnej metropolii. I jak to połączyć z tym jakże tureckim „Powoli, powoli, nie ma się gdzie śpieszyć…”?
Tureckość i europejskość
Niektórzy twierdzą, że Stambuł to nie jest prawdziwa Turcja, inni, że jest to Turcja w miniaturze. Od reszty kraju z pewnością odróżnia go kosmopolityczny charakter. Tutaj swoje siedziby mają najważniejsze tureckie i zagraniczne firmy oraz instytucje, realizowane są największe inwestycje (np. ponaddwukilometrowy most przez Bosfor czy metro pod Morzem Marmara). Przyjeżdżają tu przedsiębiorcy, artyści, naukowcy, studenci i turyści z całego świata. Jednocześnie do Stambułu ściągają ludzie ze wszystkich zakątków Turcji. Niektórzy na studia, inni rozkręcić biznes albo zacząć karierę, jeszcze inni w poszukiwaniu jakiegokolwiek zarobku i lepszego życia.
Gdy z resztą zagranicznych studentów po raz pierwszy zwiedzaliśmy kampus naszego uniwersytetu – duży, schludnie utrzymany teren z ciekawymi architektonicznie budynkami, trawnikami i fontannami – ktoś skomentował: „To takie amerykańskie. Nie, to więcej niż amerykańskie, to tureckie”. Myślę, że ten cytat oddaje charakter tureckiej dumy narodowej. W mieście wszędzie wiszą tureckie flagi, od niewielkich w oknach do takich na cały budynek, a budynki, zwłaszcza te reprezentacyjne, są kolosalnych rozmiarów. Drugim charakterystycznym elementem krajobrazu są portrety założyciela Republiki Tureckiej – Mustafy Kemala Atatűrka. Przedstawiany jest głównie jako młody osmański oficer, przywódca walki o niepodległość, w mundurze i futrzanej czapie lub jako prezydent i Ojciec Narodu z późniejszego okresu, kiedy chodził już w garniturze i z odkrytą głową. W punktach ksero sprzedają zeszyty z Atatűrkiem. W sklepach z pamiątkami jego wizerunek można znaleźć na koszulkach, magnesach, krawatach, zakładkach do książek. Jest też odpowiednim patronem dla nowej ulicy, szkoły czy lotniska. Na uniwersytecie działa Klub Myśli Atatűrka, a portret Ojca Narodu wisi na każdym wydziale oraz na pobliskim wzgórzu, górując nad całym kampusem.
Najważniejszym patriotycznym świętem jest Dzień Republiki (Cumhuriyet Bayramı), obchodzony 29 października (to data utworzenia Republiki Tureckiej w 1923 roku ). W Stambule odbywa się wtedy specjalny marsz. Nie jest to jednak podniosły, poważny pochód, lecz wesołe święto, na które przychodzą całe rodziny obwieszone narodowymi gadżetami. Ulice przystrojone są świecidełkami, flagami i portretami Atatűrka. Główny przemarsz odbywa się w obstawie policji (ale niezbyt licznej), ludzie wspólnie śpiewają tradycyjne pieśni, ekipa bębniarzy wybija rytm, który widownia powtarza klaskaniem. Trzeba przyznać, że Turcy potrafią świętować.
Wróćmy jednak na uniwersytet. Budynki na kampusie łączą w sobie tureckość i europejskość, co mi wydaje się trochę groteskowe. Na Wydziale Sztuk Pięknych stoi posąg kobiety, kopia antycznej rzeźby, a z głębi przygląda jej się Atatűrk w futrzanej czapie. Na balustradach schodów wiszą odlane z metalu twarze Ojca Narodu, a nad wszystkim zwisa żyrandol z niebieskich szkiełek w orientalnym stylu. Do tego dochodzą jeszcze nawiązania do imperium osmańskiego, np. kawiarnia przed uniwersytetem nosi nazwę Osmanlı. „M” na szyldzie ma kształt długich wąsów.
Laickość i religijność
Wyjdźmy poza teren uniwersytetu. Wystarczy minąć grupę studentów przy głównym wejściu i już nikt nie mówi po angielsku, zmienia się ubiór i wygląd przechodniów, modne knajpki ustępują miejsca zwykłym sklepom spożywczym. Ataşehir czy też Kayişdaği, bo różnie nazywają tę dzielnicę, jest typowym stambulskim blokowiskiem. Mali chłopcy biegają stromymi uliczkami, zaczepiając bezdomne koty, kobiety w chustach wychylają się z okien, trzepiąc prześcieradła i rozmawiając ze sobą. Wszędzie wiszą dywany i tureckie flagi, a każdy blok ma wmurowane w elewację nazar boncuğu, czyli turecki amulet chroniący przed złym urokiem, po polsku nazywany „okiem proroka”. W pobliżu są co najmniej dwa meczety, więc pięć razy dziennie cała okolica rozbrzmiewa od azanu (wezwania do modlitwy). Prawie wszystkie kobiety noszą hidżaby, podczas gdy na uniwersytecie widziałam zaledwie parę studentek w chustach, a wykładowczyni żadnej.
Skąd ta różnica? Yeditepe Üniversitesi jest prywatną, anglojęzyczną uczelnią. Studiują tu i wykładają raczej ludzie zamożni, nowocześni, co widać choćby po parkujących na kampusie samochodach. Za murami zaś zaczyna się zwyczajne życie przeciętnych mieszkańców Stambułu.
Turcja, mimo że większość jej mieszkańców to muzułmanie, jest krajem laickim. Reformy Atatü rka z lat 20. i 30. XX wieku wprowadziły rozdział religii od państwa na wzór francuski, czyli prawie całkowicie wyeliminowano symbole religijne ze sfery publicznej. Zasady te były systematycznie zaostrzane w kolejnych dekadach. Do 2013 r oku obowiązywał np. zakaz noszenia hidżabu przez pracownice sektora publicznego i studentki, który bardziej religijne kobiety obchodziły, wkładając peruki. Co prawda obecnie rządząca Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) zniosła ten zakaz, jednak do tej pory strój „europejski” kojarzony jest z nowoczesnością, a religijność raczej z zacofaniem.
Nowocześnie i tradycyjnie
Kwestia nowoczesności i tradycji jest jednak bardziej skomplikowana. Choć zlaicyzowani, dobrze sytuowani mieszkańcy Stambułu raczej pogardzają „wiejskimi zabobonami”, elementy tradycyjnego stylu życia, takie jak rozdział przestrzeni ze względu na płeć, szacunek do starszych, decyzyjność głowy rodziny oraz kontrola nad seksualnością młodzieży (zwłaszcza dziewcząt), są głęboko zakorzenione w tureckiej kulturze i społeczeństwie.
Hammamy, czyli tureckie łaźnie, zwykle mają osobne części (oraz osobne wejścia) dla mężczyzn i dla kobiet. Niektóre przez większość tygodnia obsługują panów, a jeden dzień mają przeznaczony dla pań. Także salony fryzjerskie dzielą się na damskie (zwane küaför) i męskie (barber). Warto dodać, że przebywając w takiej jednopłciowej, zarezerwowanej dla nich przestrzeni, Turczynki zachowują się bardzo swobodnie. Przesiadują w niej godzinami, popijając herbatę i rozmawiając . Dla mężczyzn analogiczną przestrzenią są tradycyjne herbaciarnie. W położonej na azjatyckim wybrzeżu Bosforu dzielnicy Kadıköy, słynącej z antykwariatów, targów rybnych i owocowo-warzywnych, ale też alternatywnych kawiarni i murali, znalazłam kiedyś bardzo klimatycznie wyglądającą herbaciarnię. Jednak, jak na turecką herbaciarnię przystało, siedzieli tam sami mężczyźni, paląc shishę i grając w tavlę (popularna na Bliskim Wschodzie gra planszowa, w Polsce znana jako tryktrak albo backgammon). Wybrałam więc lokal naprzeciwko, gdzie wśród gości dostrzegłam parę kobiet. Siedziały przy jednym stoliku, odgrodzone od „męskiej” części kawiarni ladą i kasą. Nawet w tej turystycznej części Stambułu wyczułam wyraźnie te niepisane zasady i bałam się je naruszyć.
Akademiki żeński i męski również są ściśle rozdzielone, a osobom z zewnątrz nie wolno tam nawet wejść. Na podobne zasady można natrafić przy wynajmie mieszkania. W lokalu, który dzieliłam z innymi zagranicznymi studentkami, obowiązywały m.in. nakaz używania zasłon w oknach, zakaz chodzenia w samej bieliźnie, zakaz urządzania imprez oraz nocowania osób spoza rodziny, zwłaszcza chłopców. Jedna z tureckich studentek opowiadała, że nie może wynająć mieszkania razem z chłopakiem, bo w Turcji nie jest przyjęte, aby młodzi mieszkali razem przed ślubem. Mówiła, że jej ojciec jest na tyle otwarty, że pewnie nie miałby nic przeciwko, ale rodzice chłopaka na pewno nie zgodziliby się na to, więc nawet nie pytają.
Do kanonu tureckiej tradycji należy również gościnność, w stosunku do turystów wyrażana w sposób pokazowy, a czasem wręcz nachalny. Wystarczy, że zatrzymasz się na chwilę, aby obejrzeć wystawione torby, porcelanę albo inne pamiątki, zaraz zagaduje cię mniej lub bardziej sympatyczny sprzedawca, wypytuje, skąd jesteś, co robisz, jak długo będziesz w Stambule. Następnie wyjmuje skądś małe krzesełka i proponuje herbatę (jeśli jest to elma çay, czyli jabłkowa herbata, to naprawdę warto spróbować).
Turcy i Turczynki są też bardzo przywiązani do swojej kuchni. Choć w Stambule można znaleźć restauracje serwujące zagraniczne potrawy, większość lokali oferuje tradycyjne tureckie przysmaki. Niektóre dzielnice znane są z tego, że od lat specjalizują się w danej potrawie. Na placu Sułtana Ahmeda (tuż koło Hagi Sophii i Błękitnego Meczetu) serwowane są najlepsze köfte, czyli mięsne kulki podawane z grillowanymi pomidorami, papryczkami i ostrym sosem. Örtaköy słynie z kumpirów – wielkich pieczonych ziemniaków faszerowanych czym się da oraz słodkich wafli z najróżniejszymi dodatkami. W nadbrzeżnych dzielnicach warto spróbować ryb oraz midye – faszerowanych ryżem małży, sprzedawanych na sztuki w niewielkich stoiskach na ulicy. W innych stoiskach dostaniemy simity, czyli tureckie precle na słono lub na słodko. Latem uliczni sprzedawcy oferują też świeżo wyciskane soki z pomarańczy i granatów, jesienią pieczone kasztany, zaś zimą turşu – mieszankę różnych kiszonych warzyw i salep – napar ze sproszkowanych bulw storczyka podawany z cynamonem. Wszędzie zostaniemy poczęstowani turecką herbatą albo kawą.
Popularnym rodzajem lokalu jest Türk evi (dosł. turecki dom), czyli bar, w którym wykonywane są tradycyjne pieśni przy akompaniamencie sazu (ludowy instrument strunowy). Również tańce ludowe są tutaj częścią współczesnej kultury, a nie zamkniętą w skansenach ciekawostką z przeszłości. Tańczy się je na weselach i innych rodzinnych uroczystościach, dlatego prawie każdy Turek czy Turczynka, niezależnie od zdolności tanecznych, zna tańce ludowe swojego regionu i pamięta przynajmniej podstawowe kroki. Oczywiście istnieją też profesjonalne grupy taneczne. Na uniwersytecie Yeditepe uczestnicyspotykali się kilka razy w tygodniu i pod okiem trenera (hodży) przygotowywali skomplikowane układy, które potem, przystrojeni w tradycyjne stroje, prezentowali na uniwersyteckich uroczystościach i międzyuczelnianych konkursach.
***
Podobnych kontrastów można by wymienić jeszcze wiele. Napotyka się je na każdym kroku, aż w końcu przestają dziwić. Zaczynają ze sobą współgrać, być jak najbardziej „na miejscu”. To właśnie one, zebrane wszystkie razem tworzą niepowtarzalną atmosferę i wyjątkowy charakter Stambułu.