Położona na Kaukazie Południowym, coraz bardziej otwarta Gruzja w ciągu ostatnich kilku lat stała się wyróżniającym miejscem dla podróżniczek i podróżników czy osób zainteresowanych nią jako obszarem prowadzenia badań i projektów rozwojowych. W bibliotekach i księgarniach przybywa reportaży, przewodników, pozycji naukowych, a ostatnio pojawia się więcej literatury pięknej i poezji z regionu, czyli „spojrzenia stamtąd” tłumaczonego na język polski. Rozpoznawalność Gruzji jest też wzmacniana przez obecność gruzińskich piekarń i restauracji na ulicach polskich miast czy popularyzację gruzińskiego wina.
Wydawać by się mogło, że został już opisany niemal każdy zakątek tego na pozór jednolitego etnicznie kraju, niewiele większego od powierzchni dwóch największych województw w Polsce. W Gruzji wciąż jednak istnieją miejsca, które są pomijane w planach podróżniczych, rozwojowych i naukowych. Mają one szansę wyłamywać się z obrazu stworzonego przez foldery turystyczne, a przede wszystkim gruziński dyskurs narodowy. Trudno jest je przypisać do idei monoetnicznego społeczeństwa, na którym w praktyce opiera się państwo. I nie zapominajmy, że ten powielany obraz dotyczy „gruzińskiej Gruzji”.
W szerokiej świadomości osób nie tylko odwiedzających Gruzję, ale i w niej mieszkających nie ma jeszcze miejsca na południowo-wschodni rejon Marneuli, położony w regionie Kwemo Kartli. Jedynie geograficznie jest to terytorium automatycznie przyporządkowywane temu państwu. Wydaje się być blisko od stolicy, to niecałe pięćdziesiąt kilometrów, ale przepaść jest o wiele większa, wypełniona wzajemnymi wyobrażeniami i uprzedzeniami. Mówi się, że rejon karmi całą republikę, bo jest głównym dostarczycielem przede wszystkim pomidorów i ogórków. Tutaj część mieszkańców swój kraj nazywa Sakartvelo, a inna Gürcüstan lub Vrastan. Znajduje się tu Szulaweri – poprzemysłowe, ekonomicznie podupadłe miasteczko, w dawnej nomenklaturze rosyjskiej posoljok gorodskogo tipa, czyli osiedle typu miejskiego.
To tutaj położona jest jedna z najstarszych stacji kolejowych w Gruzji, jak opowiada mi dróżnik Husejn. Powstała w 1892 roku z rozkazu cara Mikołaja II na trasie nowo otwartej, głównej drogi wiodącej do Armenii. Budynek stacji wciąż stoi, niezmieniony, a dróżnik dumnie chwali się ponad trzydziestoma latami spędzonymi na tym stanowisku. Jest mieszkańcem tego rejonu i pracuje w systemie: dwie doby pracy, dwie odpoczynku. Tutaj odpoczywa, bo w niedaleko położonym domu zawsze jest dużo do zrobienia w ogrodzie, przy zwierzętach, a kiedy prace zostaną wykonane, pozostają wnuki i pies, którzy na równi domagają się jego nieustannej uwagi, jak mi się z uśmiechem uskarża. Na wakacje lubił wyjeżdżać z rodziną do uzdrowiska w miejscowości Ckaltubo, położonej na zachodzie Gruzji. Zamknięcie granic nie pozwala mu jednak zobaczyć się z córką, która mieszka z rodziną w Baku, więc dawno przestał myśleć o wakacjach. Praca pozwala mu zachować równowagę ducha. Przed pandemią było to łatwiejsze, bo na stacji czekało go więcej do zrobienia – stale działał pociąg osobowy z Armenii do Tbilisi. Niedawno, po ponownym otwarciu granicy z Armenią, pociąg wznowił kursowanie, ale nie zatrzymuje się już więcej na stacji w Szulaweri. Husejn się nudzi i wbrew woli odpoczywa, a problematyczna kolej odbija się na portfelach mieszkańców, którzy są zmuszeni płacić za transport do stolicy średnio dwa razy więcej niż wcześniej. Dlatego w Tbilisi bywa się coraz rzadziej. Chyba tylko jeden jedyny Wowa, ostatni Rosjanin, który pozostał w Szulaweri, do Tbilisi udaje się regularnie, co weekend, bo służy w tamtejszej cerkwi.
Częściej jeździ się do głównego miasteczka rejonu, Marneuli, oddalonego o około dwadzieścia kilometrów od Szulaweri. Załatwia się tu sprawy w urzędzie, pobiera pieniądze z bankomatu, odbiera je z zagranicznych przekazów bankowych od krewnych z Rosji, Polski, Turcji i Azerbejdżanu czy przesyła bliskim do więzienia. Załatwia się też kredyty. W mieście jest bazar z podziałem na sekcje, na którym sprzedają wszyscy – Azerbejdżanki, Gruzini i Ormianki. Działa codziennie. To na nim kupuje się zapasy warzyw i owoców – bo wbrew obiegowej w Gruzji opinii o mieszkańcach Marneuli nie wszyscy tu mają podobny dostęp do ziemi i dobrych jakościowo produktów z własnego pola. Najczęstszym źródłem zarobku wiosną i latem jest sezonowa praca w szklarniach, szczególnie wśród kobiet. Kupuje się też tutaj ser, mąkę i inne zboża, słodycze, ubrania, buty, papierosy, kosmetyki, artykuły szkolne, domowe i akcesoria weselne. Na bazarze działa też popularny wśród mieszkańców sklep nazywany „optowoj”, który powstał na podwórku dwukondygnacyjnego domu. Klienci są podliczani przez kilku młodych mężczyzn, siedzących za ławami. Liczą na kalkulatorach i wspomagają się liczydłem, a następnie zapisują w zeszycie najczęściej sumę „kredytu”, który został do spłaty lub to, co właśnie zostało spłacone.
Jeśli nie w mieście, zakupy mieszkanka Szulaweri robi w sklepach położonych przy trasie prowadzącej na obie granice – z Armenią i Azerbejdżanem. Ceny są tu nieco wyższe niż na bazarze i często trudno o dobre warzywa. Jest jeszcze inny popularny sklep na drodze prowadzącej do Marneuli, duży market o nazwie Sunar, w którym również kasjerami są mężczyźni. Tu podliczanie odbywa się już przy użyciu bardziej profesjonalnego sprzętu. Jednak zeszyt z imionami klientów proszących o możliwość zapłaty w innym dniu jest podstawą relacji sprzedawca–klient. I zawsze zastanawia mnie, dlaczego stanowiska kasjerów i sprzedawców są częściej zajmowane przez mężczyzn niż kobiety. Może dlatego, że młode dziewczyny szybciej opuszczają szkołę oraz ich rodziny nie zgadzają się na tak „publiczną” pracę? Dopóki nie zacznę rozmawiać o tym z mieszkankami, mogę tylko domniemywać, opierając swoje odczucia na sumie różnych spostrzeżeń, znaczących i mniej znaczących.
Supermarkety szczególnie zapełniają się klientami w okresie świąt, tym nie różniąc się od jakiegokolwiek innego sklepu, ale ich charakterystyczną cechą jest popularność działu z cukierkami – nigdy nie widziałam takiego przebierania w kolorowych celofanach, wymian profesjonalnych opinii o wartości jednych, a nieatrakcyjności i nieopłacalności kupna drugich, jak właśnie tutaj.
Przez pandemię granica z Azerbejdżanem jest wciąż zamknięta dla ruchu lądowego, co wpływa na życie codzienne mieszkańców handlujących przywożonymi towarami na pograniczu. Chociaż kiedy przypadkowa osoba przyjrzy się produktom w sklepach, nie dojrzy tego uszczerbku. Pełno tutaj żywności przywożonej z Azerbejdżanu, Armenii i Turcji, a w pobliskich piekarniach trudno znaleźć popularne w Tbilisi placki z serem i fasolą – chaczapuri i lobiani. Zamiast tego podróżny zagłębi się w inne smaki, jak gogal na słodko lub pikantnie z nadzieniem z kurkumy, bułki z cynamonem i marmoladą czy białe od kremu i słodkie do mdłości torty. Nietrudno też o popularne podczas wyjść na „obiad na mieście” w menu rodzin lula kebab i doner. Jednak niezależnie, czy jada się na słodko czy słono, powszechnym zwyczajem jest picie czarnej, koniecznie liściastej herbaty – najpopularniejsze firmy to azerbejdżański AzerCzaj i Mariam. Mężczyźni pijają ją w czajchanach, czyli kawiarniach z herbatą, zwykle przeznaczonych dla mężczyzn, a kobiety w domach, zaparzając w swoich kuchniach czy odwiedzając siebie nawzajem. Często dodaje się do niej muhe – kilka goździków albo koklikotu – tymianek. Każdy gość azerbejdżańskiego domu zostanie nią poczęstowany, a jeśli nie znajdą się akurat przygotowane specjalnie potrawy, do herbaty zawsze podawane są przynajmniej cukierki – w zależności od zamożności domu czekoladowe, a najczęściej zwykłe karmelki.
Siedemdziesięcioletnia gospodyni, u której się zatrzymuję, ma na słodycze jeszcze inny sposób. Najpierw rozpuszcza cukier i kawę, dodaje orzechy włoskie, gotuje z nich wywar, a następnie pozwala mu ostygnąć przez noc. Na drugi dzień taka cukrowa tafla jest już gotowa, wystarczy tylko porozbijać ją młoteczkiem na mniejsze kostki i już można serwować gościom. Z takim wyjątkowym cukrem nie spotkałam się nigdzie poza jej domem i jest to zdecydowanie coś, z czego moja gospodyni jest tu znana, w tej wsi przylegającej do miasteczka Szulaweri. To właśnie kostkę tego swojego wyjątkowego cukru umieściła wiosną w semeni – pszenicy, którą wyrzuca się do rzeki po zakończeniu święta Nowruz, czyli obchodów nowego roku świętowanych tu przez Azerbejdżan. W środku kłębka trawy był cukier, a mnie to zaskoczyło, bo wcześniej nigdy czegoś takiego nie widziałam. Odpowiedziała mi wtedy, że dowiedziała się o tym ostatnio z azerbejdżańskiej telewizji, że w Baku teraz tak się robi „aby cały rok był słodki”. Razem z ormiańskim kierowcą, który zawiózł nas nad rzekę, a którego moja gospodyni traktuje jak syna, pozwoliłam sobie wtedy na przyjazną ironię, że widocznie w „bogatym Azerbejdżanie” mogą sobie pozwolić na wyrzucanie cukru do rzeki, bo Baku to zamożne miasto, a ona przyjęła nasz żart, dodając, że cukier, w istocie, ostatnio bardzo w Gruzji podrożał.
Ze względu na trasę kolejową i przygraniczne dogodne położenie na początku wieku Szulaweri było jednym z najszybciej rozwijających się terytoriów przemysłowych Kaukazu. Ta sytuacja trwała do początku lat 90. XX wieku, kiedy ustrój został zmieniony. Do tego czasu pracę mogło znaleźć tu setki osób, według opowieści mieszkańców tylko w przetwórni sierści było zatrudnionych ponad pięć tysięcy pracowniczek i pracowników, a jednego dnia na kilku zmianach pracowało dziesięć tysięcy osób. Po 1991 roku wszystko zaczęło się zmieniać, a fabryki, z przeciętym związkiem z pozostałymi republikami i ich gospodarką, zaczęły być zamykane i stopniowo popadały w ruinę i niepamięć. Wtedy wiele z tych osób pozostało bez zajęcia, co skutkowało masowymi migracjami za granicę, głównie do Rosji, Azerbejdżanu i Armenii, i wymianą ludności. Na miejsce tych, którzy kiedyś przyjechali dla pracy i wyjechali, czasami po to, aby pokazać niezgodę na nowy porządek po zmianie ustroju i aby odnaleźć nowe źródło zarobku, przyjeżdżali nowi mieszkańcy. Byli to wewnętrzni migranci z innych rejonów Kwemo Kartli, uchodźcy wewnętrzni z północnych rejonów Gruzji, zdarzali się też uchodźcy wojenni z Górskiego Karabachu. Miasteczko wraz z otaczającymi je wsiami było skupione wokół manufaktur i ich infrastruktury. Nie wiem, czy to czyniło je już monomiastem, ale dzięki temu wytworzyła się tutaj interesująca mozaika klasowa, narodowościowa, językowa i religijna. Bo Szulaweri przyciągało różnych ludzi – Azerbejdżan, Ormian i Gruzinów, ale też Ukraińców i Rosjan. Jednak nie chciałabym poprzestawać na opisywaniu mieszkańców tego zakątka Gruzji z punktu widzenia statystyki i etnicznych czy narodowościowych łatek. Podczas moich pobytów w terenie wiele razy mogłam zauważyć, że wspólne zamieszkiwanie niewielkiego terenu tworzy tutaj pewną wspólnotę, rozłamującą się dopiero przy okazji konfliktów, tak jak podczas ostatniej wojny o Górski Karabach.
W dawnych manufakturach w Szulaweri, ośrodkach półfabrycznych, przetwarzało się sierść i skóry zwierząt przywożonych tu z zagranicy, co oznaczało ich oczyszczanie, segregowanie i wysyłanie poza Gruzję na kolejne etapy produkcji. To była największa przetwórnia, a wokół niej istniały też inne budynki fabryczne, w których segregowano tytoń przywożony z pobliskich sowchozów, wytwarzało olejki zapachowe, jedwab i odzież wojskową z filcu. Kiedyś te ośrodki przyciągały pewnością pracy, dzisiaj niewiele z nich zostało. Poznikały budynki wokół stacji, zostało tylko kilka kamienic wielorodzinnych, które od lat wymagają remontu. Mieszkający w nich ludzie żalą się, że nie mogą ich sprzedać, bo jest to własność gruzińskiego Ministerstwa Ekonomii i wciąż nie udaje się niczego z tym zrobić. Jedna z partii obiecywała nawet, że rozwiąże ten problem, ale po wygranych wyborach do niczego nie doszło. Gdzieniegdzie dojrzy się czerwoną gwiazdę na elewacji budynku czy przypadkiem natrafi się na inny element zanikłej infrastruktury, np. dawny skwerek, kiedyś nazywany placem Lenina, a obecnie zarośnięty kawałek betonu z nieistniejącym już pomnikiem przywódcy. Łatwo przegapić dawne główne wejście do fabryki z pozostałościami po dwóch płaskorzeźbach przedstawiających gruzińskie motywy ludowe i religijne.
Kiedy pierwszy raz przyjeżdżam do Szulaweri w 2018 roku, nic o nim nie wiem poza tym, że znajduje się tam rodzinna wieś mojej znajomej, a w niej dom, w którym mam zamieszkać, by pomagać jej w projekcie finansowanym ze szwajcarskich funduszy na działalność rozwojową i edukacyjną. Kojarzy mi się też z miejscem komunikacyjnie łączącym kilka wsi, w których od 2015 roku do 2017 roku współpracowałam z polską organizacją pozarządową w ramach projektu budżetu partycypacyjnego. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek zatrzymała się akurat tutaj albo słyszała zachęcające opinie na temat miejscowości. Przeciwnie, zarówno dla współpracowników naszego projektu, którzy pracowali w Marneuli, jak i pozostałych osób, Szulaweri wydawało się miejscem, w którym nie warto zatrzymywać się na nic więcej niż szybkie zakupy czy zatankowanie samochodu. Potem dowiem się, że i dla niektórych mieszkańców to miasteczko to swego rodzaju „kula u nogi” i o ile tylko mogą, starają się z niego wydostać. Przyjmowałam ten stan rzeczy jako naturalny, nie dostrzegając w nim nic poza tą szarawą albo i całkowicie bezbarwną wierzchnią warstwą, w którą się przyoblekło. O wiele ciekawsze wydawały mi się miejscowości wysunięte bardziej na południe kraju, położone tuż przy granicą z Armenią, takie jak na przykład Sadachlo, daba (ośrodek wiejsko-miejski) zamieszkana przez Azerbejdżan i wyznawców obu odłamów islamu – szyizmu i sunnizmu, czy ormiańska daba Szaumiani, do którego trasa wiodła w pobliżu Szulaweri. Szaumiani słynie z XIX-wiecznej miejskiej zabudowy, domów z cegły i chlubi się statusem dawnego głównego ośrodka miejskiego rejonu. Jak się później okazało, obszar należał niegdyś do Szulaweri, ale wtedy o tym nie wiedziałam. Jak to chyba zawsze bywa, musiałam przypadkiem tu zamieszkać, aby wejść w ten mikroświat i dowiedzieć się o wielu jego mniej spodziewanych aspektach. Zamieszkałam latem 2018 roku, korzystając z propozycji wspomnianej znajomej Azerbejdżanki, która organizowała projekty edukacyjne dla kobiet i dziewczyn z mniejszości azerbejdżańskiej w Gruzji. W ramach inicjatywy pomocowej miałam prowadzić zajęcia dotyczące ekologii po angielsku. Akurat szukałam miejsca do krótkiego osiedlenia się w rejonie, przygotowywałam się do badań do pracy magisterskiej, więc zgodziłam się na jej propozycję, nie mając jasnego planu naszego projektu. Okazało się, że dzięki współpracy z dziećmi, moimi uczennicami – poza Azerbejdżankami były to również Ormianki – otrzymałam wgląd w życie społeczne wsi. Stąd już była niedługa droga, aby dostrzec pozatekstualną, istniejącą głównie w świadomości społecznej mieszkańców, skomplikowaną i niewidoczną na pierwszy rzut oka historię i koloryt Szulaweri. W zamian za dom do mieszkania, dwa lub trzy razy w tygodniu prowadziłam lekcje dla dwóch grup dzieci, młodszych i starszych. W pewnym momencie zaczęła też do mnie przychodzić młoda kobieta, matka trojga dzieci, która bardzo chciała nauczyć się angielskiego. Przerwała naukę wcześniej, niż chciała. Wkrótce przestałam ją widywać, bo jej matka nie zgadzała się na zostawianie dzieci pod opieką. Poprzez takie sytuacje, osobiste doświadczenia dziewczyn, poznawałam ich środowisko, rodziny, obyczaje, ograniczenia społeczne. Dowiadywałam się również, jak wygląda ich rosyjskojęzyczna szkoła, jak bardzo czekają na nowy budynek, jak obca jest im szkoła gruzińska i jaki mają stosunek do siebie nawzajem. Były to grupy etnicznie mieszane, azerbejdżańsko-ormiańskie, językiem naszej komunikacji był rosyjski, a dla dziewczyn między sobą dodatkowo również azerbejdżański, dominujący w większości wsi. Miejscowość jest owiana złą sławą – z tego powodu niektórzy boją się, że dziewczyny urodzone tutaj może czekać tylko prostytucja albo emigracja do dużego miasta, a dla mężczyzn jedyna droga kariery to zawód taksówkarza. Może dlatego perspektywa szybkiego wyjścia za mąż za kogoś spoza rejonu często wydaje się jedyną dostępną i bardzo oczekiwaną alternatywą. Z drugiej strony mieszkańcy odwołują się do czasów przed upadkiem Związku Radzieckiego i z dumą opowiadają, że był to drugi w całym ZSRR ośrodek fabryczny, do którego zjeżdżali za pracą mieszkańcy całej republiki. Skuszone możliwością pracy, przyjechały też dwie kobiety, Koreanki z Uzbekistanu, i tu zostały. Nigdy nie nauczyły się gruzińskiego, w kontaktach z sąsiadami używają azerbejdżańskiego i rosyjskiego, podobnie jak wielu Azerbejdżan urodzonych przed transformacją. W Szulaweri głównymi językami są azerbejdżański i rosyjski i nie zmieni tego zapis w konstytucji Gruzji, wspominający tylko o dwóch językach republiki – gruzińskim i abchaskim. Nieznajomość języka gruzińskiego generuje wykluczenie i problemy ekonomiczne i praktycznie nie ma szans na jego naukę po opuszczeniu szkoły. A w szkole też nie jest łatwo, rzadko obywa się bez dodatkowych korepetycji prowadzonych za opłatą przez szkolnych nauczycieli. Na terenie dawnych fabryk niedawno zbudowano nową rosyjskojęzyczną szkołę dla mniejszości, bo o prestiżu języka rosyjskiego i konieczności pozostawienia go jako lingua franca rejonu nie są przekonani jedynie zwykli mieszkańcy, ale i lokalne władze. Między młodymi rodzicami i wśród krewnych stale toczą się debaty, do jakiej szkoły zapisać dziecko. Zdarza się, że z powodu języka wykładowego przenosi się dziecko z jednej do drugiej albo żałuje, że nie podjęło decyzji o wyborze gruzińskiej szkoły już na początku. Coraz częściej dostrzega się konieczność znajomości języka państwowego Gruzji. I być może wynika to z faktu, że wyjazdy do Azerbejdżanu i Rosji przestają być tak popularne, jak były kiedyś, chociaż wciąż są bardzo częste ze względu na funkcjonujące sieci krewnych. Co więcej pandemia pokazała, że mobilność często bywa przywilejem najzamożniejszych, co przewartościowało wiele podejść. Ostatecznie decyzja o wyborze języka nauczania należy do rodzin i może tylko przez przejściowy kryzys pandemiczny wydaje się, że następuje przełom w wyborze szkół. Gruziński wymaga dużej determinacji i starań o nawiązanie relacji z niewielką tu w terenie mniejszością gruzińską, ale utrudnia to fakt, że język jest często wyznacznikiem tożsamości, jej podkreślaniem. Niekoniecznie więc Gruzin będzie rozmawiał po gruzińsku z Azerbejdżaninem, skoro często mogą wybrać do tego rozpowszechniony tu azerbejdżański, ewentualnie, jeśli znają, neutralny rosyjski. Mogą też nie odzywać się do siebie wcale.
Nad Szulaweri wznosi się góra Surdasz, według Ormian nazywana w dwóch językach – ormiańskim i azerbejdżańskim, gdzie sur znaczy w pierwszym ostry, a dasz w drugim języku – górę. Azerbejdżanie, z którymi rozmawiam, nazywają ją po prostu skałą. Niezależnie od tych różnych spojrzeń służy ona wszystkim, majestatycznie wyznaczając granicę miasteczka. Na święta Wielkanocy wspinają się na nią chrześcijanie – Ormianie i Gruzini, aby pomodlić się pod stojącym na niej krzyżem. Wśród młodych Azerbejdżan jest lokalnym tarasem widokowym, a aby na nią wejść, nie trzeba więcej niż godziny. Latem unikają jej wszyscy ze względu na jadowite węże.
Podczas wyjazdów do Szulaweri, poza współuczestniczeniem w codzienności mieszkańców, byłam też zapraszana na wesela i sünnet, czyli tzw. pierwsze wesela (ceremonia obrzezania chłopców) oraz obrzędy pogrzebowe. Były też święta bardziej kulturowe niż religijne, popularne często i wśród pojedynczych Gruzinów i Ormian, takie jak święto Nowruz Bajram oraz następujące po nim święto drzewa Czinar poświęcone platanowi, podczas którego odprawia się wiele rytuałów i prosi o przychylność na następny rok. Później, kiedy przełamałam dystans, uczestniczyłam też w islamskich świętach religijnych. Jeśli nie nazywano mnie muellin (nauczycielką), często byłam uznawana za zagraniczną dziennikarkę, tutaj nazywaną „korespondentką”. Kiedy się do mnie do pewnego stopnia przyzwyczajono, czasami byłam proszona o zdjęcia moim bardzo pretensjonalnym, dużym canonem sprzed 10 lat. Potem wywoływałam te zdjęcia na papierze w zakładach fotograficznych w Tbilisi i przekazywałam osobom fotografowanym lub ich rodzinom, czasami po dłuższym czasie, co wywoływało zaskoczenie i chyba radość. Zdarzyło się też, że specjalnie „zamówiono” u mnie zdjęcia i bardzo nalegano, abym przyjęła pieniądze za wywołanie. Znałam tę rodzinę i wiedziałam, że zapłata za taką „usługę” to dla nich kwestia honoru, chociaż wolałabym nie przyjmować pieniędzy, tym bardziej jako nieprofesjonalistka.
Potem poznałam miejscowego fotografa, z którym się zaprzyjaźniłam i odtąd to u niego robię odbitki zdjęć. W ten sposób moja osobista mapa Szulaweri stopniowo uzupełnia się miejscami, które oswajane są podobnie do ludzi. Oni też mnie oswajają i stopniowo ubywa w naszych relacjach białych plam.
Fotograf, Azerbejdżanin, zapewnia, że jako fotograf szkolny sfotografował wszystkie dzieci w okolicy. I nigdy nie ma dla niego znaczenia, czy stoi przed nim dziecko z rodziny azerbejdżańskiej czy z ormiańskiej, jak lubi zapewniać. Kiedyś miał zakład bliżej stacji, potem przeniósł go na trasę główną, tam, gdzie znajdują się wszystkie sklepy, tworzące nowe nieformalne centrum dawnego miasteczka.
Kiedyś daną rzecz postrzegałam jako interesującą tym bardziej, im bardziej była ona oddalona od moich własnych zwyczajów i wciąż może coś mi jeszcze z tego zostało. Azerbejdżanie w Szulaweri są dla mnie punktem odniesienia, ale pracuję nad tym, aby nie do końca ulegać jednej perspektywie. Na razie tutejszej mniejszości ormiańskiej i gruzińskiej przyglądam się głównie w relacji do Azerbejdżan i Azerbejdżanom w relacji do Gruzinów i Ormian, kontaktom między sąsiadami różnego wyznania, przyjaźni dzieci i wzajemnej znajomości języków. Słucham opowieści o dawnych, mieszanych narodowościowo i wspólnych zakładach pracy. I dostrzegam, że tworząc jedną wspólnotę mniejszości, to jednak Azerbejdżanom i Ormianom jest do siebie bliżej niż do Gruzinów. Najgorętsze emocje wychodzą na wierzch podczas trudnych okresów, takich jak zeszłoroczne zamknięcie rejonu podczas pierwszej fali pandemii czy niedawna druga wojna w Górskim Karabachu. Zaczęłam zauważać, że niezależnie od wszystkiego funkcjonuje tutaj sąsiedzkie tabu, że są tematy, których publicznie pod żadnym pozorem nie wolno poruszać. Kto tę umowę złamie, zostaje poddany surowej ocenie, a momenty wyjścia poza schemat są określane mianem skandalu. Istnieje kanon zachowań, bo najważniejsze jest dobrosąsiedztwo, o którym pisała Magdalena Lubańska, ta sąsiedzka zgoda, pozwalająca zachować harmonijne relacje. Bardzo często to Azerbejdżanie, jako większość w rejonie i uznający się za wygranych w niedawnej wojnie o Górski Karabach, muszą trzymać nad nią pieczę.
Bibliografia
Barth Fredrik, Grupy i granice etniczne – społeczna organizacja różnic kulturowych w: Badania kultury. Kontynuacje, red. Marian Kempny, Ewa Nowicka, Warszawa 2004, s. 348–377.
Bielenin-Lenczowska Karolina, Spaghetti z ajwarem. Translokalna codzienność muzułmanów w Macedonii i we Włoszech, Warszawa 2015.
Lubańska Magdalena, Synkretyzm a podziały religijne w bułgarskich Rodopach, Warszawa 2012.
Obrębski Józef, Skandal we wsi w: tenże, Dzisiejsi ludzie Polesia i inne eseje, Warszawa 2005, s. 53–54.
Pelkmans Mathijs, Defending the Border: Identity, Religion, and Modernity in the Republic of Georgia, Ithaca 2006.
Rakowski Tomasz, Etnografia przedtekstowa. Fenomenologiczne korzenie interpretacji antropologicznej, „Teksty Drugie” 2018, nr 1, s. 16–39.