Krótka noc, płytki sen. Trzecia rano, jeszcze ciemno. Bijemy się z myślami, czy warto wstawać tak wcześnie, a może odpuścić. Szybka zbiórka i wychodzimy. Rozgwieżdżone niebo z przecinającą je Drogą Mleczną i zarys gór otaczających dolinę Terebli. Wioska niby jeszcze śpi, ale dla wielu jest to jednak płytki sen. W licznych domostwach trwają właśnie przygotowania do wyprawy w góry ku „Jagodowej Połoninie”. My podobnie jak grupki miejscowych za kilkadziesiąt minut wejdziemy na pakę starych wojskowych ziłów z demobilu, które leniwie ruszą w górę, ku pokrytym jagodami szczytom.
Wyszliśmy ze starej stanicy, która w międzywojniu była posterunkiem czechosłowackich żandarmów. Prawdopodobnie to stąd czescy mundurowi ruszyli w góry w poszukiwaniu Mykoły Szuhaja, ostatniego karpackiego rozbójnika, o którym tak poetycko pisał czeski pisarz Ivan Olbracht. Dziś jest tu coś na kształt pensjonatu z pokojami gościnnymi i restauracją.
Ziewamy niemal na zmianę i zastanawiamy się, po co nam to było. Wiatr ciągnący doliną potęguje uczucie chłodu. Rześkie poranki po święcie proroka Ilji (Eliasza) nie powinny zaskakiwać, bo według dawnych przekonań właśnie po nim zaczyna się jesień. Staramy się iść równym krokiem, bo do centrum jest ponad kilometr i lepiej się nie spóźnić. Etnografia to rozmowy, obserwacja, ale i doświadczanie, stąd nasza decyzja, że chcemy wraz z lokalnymi mieszkańcami wjechać ciężarówką w góry i zobaczyć zbiór połonińskich płodów. Dla tutejszych mieszkańców, jak i ich sąsiadów z innych okolicznych miejscowości, połoniny to źródło jagód. Połoninę porasta czarna jagoda (Vaccinium myrtillus), na którą tutaj mówi się jafyna lub czornycia, brusnycia, czyli czerwona borówka (Vaccinium vitis-idaea), oraz hołubyka – prawdopodobnie borówka bagienna (Vaccinium uliginosum). Wszystkie trzy przedstawiają sobą wartość, podobnie jak zioła, mchy i grzyby, w które obfitują miejscowe góry. Jednak najbardziej pożądana jest właśnie jafyna.
W lipcu i sierpniu ten czarny owoc zamienia się tu w czarne złoto. Tegoroczna cena to około 50 hrywien (ok. 1,25 euro) za kilogram, ale w poprzednich latach sięgała nawet 80 hrywien (ok. 2 euro). Przeciętnie w ciągu dnia zbiera się 20–40 kg, choć dzień przed naszą wyprawą zagadnięci młodzi jagodziarze opowiadali o koledze, który ustanowił lokalny rekord na poziomie 125 kg. Brzmi nieprawdopodobnie. Pewnie zarówno on, jak i oni dodali kilka kilo, by opowieść robiła większe wrażenie. Niemniej słyszeliśmy o osobach, którym w dobre dni udaje się zebrać 50–60 kg.
Dochodzimy do centrum. Mijamy trójkę kobiet. Dobroho ranku – witamy się wzajemnie, choć do świtu pozostały jeszcze dwie godziny. Niskie postacie, ubrane dość ciepło jak na sierpniowy poranek. Ciemne kurtki, głowy zawinięte w chustki, na nogach gumowce. Ich sylwetki rozmywają się nieco w czerni letniej nocy. Na plecach duże wypchane plecaki. Jak się później przekonamy, znajdują się w nich plastykowe wiadra o pojemności 3–5 litrów, a także czerpaki zgrzebłowate (według starych etnografów ich zasięg przerywany ciągnie się od Adriatyku po Bałtyk), prowiant na cały dzień pracy oraz duży plastykowy worek, w który przesypuje się zebrane owoce. Spotkane kobiety idą przed nami. Po ich ekwipunku poznajemy, że mają podobny cel jak my, chcą dotrzeć przed świtem na szczyt połonin.
Idziemy chwilę drogą na południe. Tuż przed mostem stoją dwa ziły. Stare, wysłużone wojskowe maszyny. Przy jednym z aut gromadzi się grupa osób. Nowo dochodzący szybko wskakują na otwartą pakę ciężarówek i zajmują kolejne miejsca stojące. Gdy dochodzimy bliżej aut, miejsca w przedniej części paki, tej bliżej kabiny kierowcy, są już zajęte przez kilkanaście kobiet. W słabym świetle ulicznych latarni ledwo widzę rysy ich twarzy, o ile odwrócą się w moim kierunku. Zmarszczki rozcinające ich oblicza dodatkowo uwydatnione letnim słońcem wskazują, że towarzyszki naszej podróży to raczej kobiety mające młodość już za sobą. Gromadzący się zbieracze znają się, wymieniają jakimiś informacjami, żartują, pytają. Na nasze przywitanie odpowiadają, ale jednocześnie mierzą nas badawczym spojrzeniem, wszak od razu widzą, że nie jesteśmy tutejsi.
Paki obu maszyn zapełniają się po kilku chwilach. Na drugim zile dominują mężczyźni. Po ich stronie ciemność nocy rozświetlają liczne żarzące się papierosy.
Mija kolejnych kilka minut i kierowca pierwszego z ziłów odpala. Chmura spalin spowija najpierw drugie auto, a potem dociera do nas (charakterystyczny zapach benzynowych spalin jednemu z nas przypomina dzieciństwo i podróże z rodzicami starymi „ogórkami” do Rzeszowa w pierwszej połowie lat 80. minionego wieku). Po chwili szoferka naszego ziła także się otwiera i wskakuje do niej kierowca. Odpala silnik i rusza. Kątem oka widzimy, jak kilka kobiet żegna się po trzykroć jak przystało na wierne Kościoła wschodniego. Nasz kierowca nie zamknął burty z tyłu, więc przy odrobinie nieuwagi można by łatwo spaść z niej na drogę. Stoimy przy bocznej burcie, nie mamy jednak szans docisnąć się do niej, bo dzieli nas od niej rząd plastykowych skrzynek, do których trafią zebrane jagody. Skrzynki utrudniają dobry uchwyt burty, co nieco potęguje obawy o bezpieczeństwo. Dno paki jest jednocześnie lepkie i śliskie jak cholera. Zapewne wyciekające soki z codziennie zbieranych i przewożonych owoców stworzyły warstwę mazi, do której przynajmniej na początku nie kleją się podeszwy naszych butów.
Jedziemy, dźwięk miarowo pracującego starego silnika odbija się od domostw. Po chwili przystajemy, na pakę wskakują następne osoby i tak jeszcze dwa razy w kolejnych częściach wioski. Robi się coraz ciaśniej. Około czterdzieścioro zbieraczek i zbieraczy, i dwóch wścibskich etnografów, stoimy jedno obok drugiego. Skręcamy w boczną drogę, z szoferki wyskakuje kierowca i zamyka tylną burtę. Czujemy drobną ulgę. W razie pośliźnięcia się będziemy mieli szansę jednak nie wypaść.
Ruszamy ponownie, tym razem już mozolnie i pod górę. Silnik ziła zmienia melodię, słychać, że przemierzanie kolejnych metrów w górę wymaga od niego zdecydowanie bardziej wytężonej pracy niż ta w dolinie na wiejskiej drodze. Wjeżdżamy w mrok przedświtu. Prawie nic nie widać. Co jakiś czas nasze dłonie trzymające kurczowo bocznej burty są smagane liśćmi i gałązkami krzewów i przydrożnych drzew. Czasem majaczą z boku zarysy ostatnich wyżej położonych zabudowań. Górską drogę pełną nierówności, uskoków i bruzd można pokonać tylko pieszo, wytrzymałą ciężarówką z demobilu i motorem typu enduro.
Przy bardziej stromych podjazdach auto zwalnia, a kierowca zmienia bieg na niższy, ale silniejszy. Silnik wskakuje na inne poziomy obrotów, a chmura ciepłych benzynowych spalin ogrzewa nasze twarze i wdziera się w nozdrza. Ciemność, przechyły spowodowane nierównościami karpackiej drogi i walka, aby utrzymać się na nogach powodują, że podróż zdaje się trwać godziny. Po dłuższej chwili zatrzymujemy się, aby zabrać kolejnych jagodziarzy. Zapewne są to osoby z najwyżej położonych gospodarstw. Każdemu przyda się żywa gotówka za zbiór dziko rosnących owoców.
Jedziemy, ciągle jeszcze przez las. Gdzieś z tyłu ciemność przeszywają światła drugiego ziła. Po chwili wyprzedza nas motocyklista. To też człowiek jadący na połoninę po jagody. Takich motorów minie nas jeszcze kilka. Osoby niezależne od zorganizowanego transportu ziłem są z jednej strony w stanie zarobić więcej, gdyż swoje zbiory mogą zawieźć do wsi i sprzedać w punkcie skupu za cenę odrobinę wyższą od oferowanej bezpośrednio „na polu”. Z drugiej strony ich budżety obciąża utrzymanie i serwisowanie pojazdu. Tak czy inaczej interes jest opłacalny. Wyjeżdżamy na połoninę. Początkowo drzewa zastępują krzewy, a po chwili zostaje już tylko bezkres traw. Mimo ciemności widać zarysy innych gór otaczających dolinę.
Zatrzymujemy się pod niewielką, drewnianą kolibą. Towarzyszki i towarzysze naszej podróży szybko zeskakują z paki. Nim zdążyliśmy się zorientować w sytuacji po przyjeździe, kilkuosobowe grupki błyskawicznie rozpierzchły się po zboczach i kolejnych grzbietach połoniny. Po kilku minutach zostało raptem kilku mężczyzn palących jeszcze papierosy, nasz kierowca i my. Jest jeszcze ciemno, choć nad wschodnim horyzontem przebijają nieśmiało promienie jutrzenki. Jesteśmy nieco zdezorientowani, nie wiemy dokąd iść. Po krótkiej rozmowie z osobami pozostałymi przy ciężarówce i kolibie postanawiamy poczekać do świtu. W ciemnościach mijają nas jeszcze mniejsze grupki osób oraz motocykle.
Już po wschodnie słońca udaje nam się dołączyć do zbierających. Jesteśmy pod wrażeniem, jak sprawnie operują czerpakami na pochyłym i zarośniętym terenie. Co ciekawe, ogołacane z owoców krzaki nie są pozbawiane liści, których większość pozostaje nienaruszona. Nie przerywając pracy, dosyć chętnie i swobodnie odpowiadają na nasze natrętne pytania. W ciągu dnia są w stanie zebrać około 40 kg, przy czym wiele zależy tu nie tylko od umiejętności, ale też od urodzaju. Pięciolitrowe wiadra mieszczą około 7 kilogramów jagód (zewnętrznemu obserwatorowi łatwo jest pomylić wagę z objętością). Oceniamy, że w ciągu 6–7 godzin mogą zebrać 40 kilogramów. Da zbierających pożądany wynik to co najmniej 8 wiader dziennie, a pożądany zarobek to 1200–2000 hrywien (30–50 euro). Sprzedają od razu na górze, po skończonym dniu do wsi wracają piechotą, a wysłużone ziły zamiast ludzi zwożą tony owoców. Nie każdy jest w stanie pracować codziennie (co też należy brać pod uwagę przy wyliczaniu rocznych czy sezonowych dochodów). Rozmowy o jagodach, górach, pogodzie i urodzaju przeplatane są rozmowami o toczącej się wojnie (o agresorach, konsekwentnie mówi się „Moskale”, „faszyści” i „raszysty”). Znajdujemy się w najbezpieczniejszym regionie Ukrainy, ale nawet tutaj nie da się zapomnieć o tym, co dzieje się na wschodzie i południu kraju. Widoczny jest wzrost cen praktycznie wszystkiego, nie wszyscy mogą wyjechać za granicę i nie wszyscy chcą. We wsi zamieszkali również wewnętrzni uchodźcy z terenów ogarniętych wojną, a część miejscowych służy w wojsku. W tym roku na jagodach jest więcej mężczyzn niż w poprzednich latach, bo wojna uniemożliwiła im wyjazd na sezon budowlany do Czech, do których dotychczas większość wyjeżdżała co roku.
Energiczny 70-latek opowiada, jak jeszcze za czasów ZSRR dwie dekady przepracował w lokalnej filii zakładów lotniczych Antonow. W 1994 roku, kiedy fabrykę zamknięto, zaczął jeździć do pracy do Kijowa, Moskwy i Pragi oraz na handel do Polski. Dziś jagody to nie tyle jego dodatek do emerytury, co realne pieniądze na życie. Jego emerytura wynosi 2000 hrywien miesięcznie, czyli tyle, ile jest w stanie zarobić w jeden dzień połonińskiego zbioru, choć w dobry dzień z gór może przynieść i 3000 hrywien. Wspomnienie pracy w zakładach lotniczych to również okazja do gorzkiej refleksji, że po upadku przemysłu Ukraina nie jest teraz w stanie produkować niezbędnego i jakże dziś potrzebnego uzbrojenia.
Spotykamy jeszcze kilka pojedynczych, uzbrojonych w czerpaki i wiadra osób, na głównej ścieżce mijają nas motory. Mamy również okazję porozmawiać z koordynatorem jagodowego interesu, który prowadzi jedną z ciężarówek.
***
Trudno jest dokładnie opisać skalę zjawiska zbiorów runa połoninińskiego w dolinie Terebli. Jagody, podobnie jak grzyby i zioła, zbierało się tu „od zawsze”. Jednak dopiero lata 90. XX wieku przyniosły boom na czarno-filetowe złoto. Nie mówimy tutaj o handlu na miejscowych bazarach czy przy lokalnych drogach, ale o tym, że już wtedy na Zakarpaciu pojawili się „duzi gracze”, w tym zagraniczne firmy (między innymi z Polski, Niemiec, Włoch) zainteresowane tanimi i ekologicznymi owocami. Ważnym kontekstem jagodowej prosperity był nie tylko upadek lokalnego przemysłu i innej infrastruktury zapewniającej zatrudnienie, lecz także zmiany w lokalnej gospodarce związane między innymi z zanikaniem połonińskiego wypasu owiec i bydła. Według opowieści naszych terenowych współpracowników znikające pasterstwo stworzyło przestrzeń dla górskich borówek. W pewnym momencie ktoś wpadł na pomysł i zorganizował transport dla zbieraczy na górskie szczyty, by zwiększyć skalę zbiorów, wydłużyć godziny pracy. Pojawiły się międzynarodowe kontakty, a dotychczasowe zbieractwo przybrało rozmiary niemal przemysłowego.
W sezonie trwającym około trzech miesięcy tylko na jednej z połonin zbiera się setki ton czarnej jagody. Do tego dochodzą mniej cenne, ale także zbierane i odsprzedawane dalej, borówka czerwona i borówka bagienna.
We wsi jest kilka punktów skupu jagód, ale nie ma w niej chłodni ani suszarni. Dlatego z tutejszych niewielkich składów owoce zabierają „gracze” nieco wyższego szczebla, którzy wiozą je do Chustu, Mukaczewa, a nawet głębiej w Ukrainę, przed wojną do obwodu równieńskiego i wołyńskiego. Następnie odpowiednio przygotowane, a czasem przetworzone owoce wysyłane są za granicę, gdzie zajmują się nimi najważniejsi gracze jagodowego biznesu. Część zbiorów zostaje w Ukrainie, a po przemysłowej obróbce trafia na sklepowe półki. Prawdopodobnie, choć nie wiemy tego na 100%, kupując w lokalnym sklepie jogurt z owocami leśnymi, miejscowi płacą za towar, który częściowo sami wytworzyli. Potencjalnie taka sytuacja może mieć również miejsce, w sytuacji gdy karpaccy zarobitczanie nabiorą ochoty na jogurt o samu „owoce leśne” w Czechach, Niemczech lub we Włoszech. To samo dotyczy sięgania po kremy i maseczki regenerujące produkowane przez duże koncerny kosmetyczne, w których produkcji wykorzystuje się owoce z połonin.
Z naszych rozmów wynika, że wojna w pewnym stopniu przekształciła połonińskie zbieractwo. Napaść Rosji wymusiła zwrócenie się w większym stopniu ku lokalnym kontrahentom, co wpłynęło na obniżenie cen skupu. Zmieniła się także struktura genderowa zbieraczy. Do wybuchu wojny mężczyźni w sezonie letnim najczęściej pracowali w Czechach, ale obecnie ci, którym nie udało się wyjechać zawczasu i zostali zmuszeni do pozostania w domach, także trafili na połoniny.
Dotychczasowe obserwacje terenowe i rozmowy to tylko początek naszego projektu poświęconego zbieractwu i migracjom z serca Karpat Wschodnich w Ukrainie. Projektu, który zrodził się wskutek zadziwienia nad formą organizacji zbieractwa na połoninach w trakcie wakacyjnych wędrówek po Karpatach.