O emigracji z Polski w ostatniej dekadzie komunizmu mówi się i pisze jako o „solidarnościowej”, a więc w domyśle – politycznej. Jednak osób migrujących w latach 80. XX w. z powodów politycznych było bardzo niewiele. Większość decydowała się na opuszczenie kraju z przyczyn ekonomicznych lub osobistych. Młodzi ludzie, wkraczając w dorosłość, kalkulowali, jaka czeka ich przyszłość. A ta rysowała się ponuro. Niedobory aprowizacyjne, nieskończone kolejki, trudności na każdym kroku ku podstawowym codziennym obowiązkom. Dziesięciolecia oczekiwania na własne mieszkanie, gnieżdżenie się kątem u teściów, a jeśli młodym dorosłym rodziły się w tym czasie dzieci, było jeszcze trudniej.
Planowanie ucieczki z kraju stało się strategią przetrwania tysięcy ludzi. W domach i miejscach pracy, choć z ostrożnością, szeptano o obozach przejściowych dla uciekinierów z krajów socjalistycznych, które znajdowały się w RFN, Austrii i innych krajach europejskich. Poszukiwany był także krewny na Zachodzie. Wówczas można było starać się o wyjazd na zaproszenie wujka lub ciotki, z którego – co oczywiste – już nie wracano.
Wśród osób poszukujących dróg wydostania się z Polski było także wiele tysięcy młodych ludzi pochodzenia ukraińskiego. Urodzeni głównie na przełomie lat 50. i 60. bądź w latach 60., w ostatniej dekadzie PRL kończyli szkoły średnie, zdawali maturę, egzaminy na studia, uzyskiwali dyplomy, zaczynali pracę. Niektórzy zakładali związki małżeńskie i rodziny. Od dziecka słyszeli „ty Ukraińcu!”, „ty banderowcu!”, „pokaż swoje czarne podniebienie!”. Wszyscy w ich rodzinnych wsiach lub miasteczkach wiedzieli, że są z ukraińskiej rodziny. Kiedy wyjeżdżali do szkoły średniej lub na studia do miast, mogli jakoś się roztopić w tłumie. Zawsze jednak zdradzało nazwisko. A na ukraińskie brzmienie nazwisk władza była szczególnie uczulona. Dlatego wielu tych młodych ludzi, zanim uciekło z kraju, doznało różnych „nieprzyjemności” – od drobnych przytyków w miejscu pracy przez zaproszenia na spotkanie z tajniakiem po publiczne zastraszanie.
Migracje mniejszości narodowych/etnicznych z Polski rzadko są przedmiotem uwagi badaczy. Przyczyn takiej naukowej ciszy należy upatrywać w tendencjach do etnicyzowania migracji z Polski, w swoistej kulturze migracji i historiozofii polskiej emigracji, zakładającej misję polityczną wychodźców wobec ojczyzny. Zwyczajowo migranci z Polski z tego okresu określani są bezdyskusyjnie jako „Polacy”, „polscy migranci”, imigranci zasilający „Polonię” czy „diasporę polską”. Także autorzy ukraińscy i kanadyjscy, zajmujący się diasporą, nie zauważają tej grupy. Ukraińska emigracja w ostatniej dekadzie PRL jest zatem zastanawiająco niewidzialna dla wszystkich stron: własnej społeczności, diaspory w Kanadzie, badaczy kanadyjskich, ukraińskich i polskich. A przecież wyjechały wówczas z Polski nie pojedyncze osoby, ale tysiące młodych Ukraińców – obywateli PRL. Ich wyjazdów jako Ukraińców nie odnotowywały żadne oficjalne statystyki. Dariusz Stola, autor klasycznej już pracy poświęconej migracjom z Polski w latach 80., doliczył się 1,1 miliona uciekinierów. Osoby ukraińskiego pochodzenia mogły stanowić kilka procent tej grupy. Świadczy o tym liczba ukraińskich imigrantów z Polski, która wedle szacunków organizacji Ukrainian Association „Zakerzonia” osiadła w samym tylko Toronto: co najmniej 5000 osób. Zatem na 65 000 obywateli Polski, którzy przybyli w latach 1981–1989 do Kanady, Ukraińcy stanowili znaczącą liczbę. Trzeba też pamiętać, że Toronto było zaledwie jednym z wielu miast, do których trafiali ukraińscy emigranci z Polski, obok Edmonton, Vancouveru czy Montrealu, a także innych w Stanach Zjednoczonych, RFN, Australii czy nawet RPA.
Emigracja obywateli Polski pochodzenia ukraińskiego w latach 80. stanowiła więc znaczące zjawisko, zarówno w kategoriach statystycznych, jak i kulturowych. Oto bowiem społeczność ukraińska, tak osłabiona doświadczeniami wysiedleń z lat 1944–1947 i ich konsekwencji, utraciła rzesze młodych, wykształconych ludzi, często bardzo aktywnych w środowisku. Był to swoisty drenaż mózgów. Można tylko snuć hipotezy, jaka byłaby kondycja społeczności ukraińskiej, gdyby nie ta strata z lat 80.
W latach 2014–2016 prowadziłam badania etnograficzne w dwóch kanadyjskich miastach – Toronto na zachodzie i Edmonton na wschodzie Kanady. Poprzedziły je także wieloletnie studia nad społecznością ukraińską w Polsce, a więc nad grupą pochodzenia i kontekstem migracji. Podczas badań starałam się zanurzyć w świat Ukraińców z Polski, uczestnicząc w formalnych i nieformalnych spotkaniach, świętach, festiwalach, imprezach rodzinnych i towarzyskich, a także prowadząc wywiady. Zamieszkałam z ukraińską rodziną z Polski. Główne problemy badawcze, które brałam pod uwagę podczas pracy terenowej, dotyczyły pamięci o Polsce oraz wpływu pamięci na kształtowanie się procesów diasporotwórczych. W trakcie badań zastanawiałam się więc, co to znaczy być Ukraińcem urodzonym w Polsce, który od trzydziestu–trzydziestu pięciu lat mieszka w kanadyjskiej metropolii, jakie relacje łączą te osoby z diasporą ukraińską, Polską i Polakami oraz niepodległą Ukrainą i imigrantami z tego kraju. Podsumowaniem tych badań jest książka „Diaspora – pamięć – miejsca” (2019).
***
Wbrew temu, co podpowiada nam język potoczny, ukraińska diaspora w Kanadzie nie jest monolitem, lecz składa się z dużej liczby grup i środowisk, które łączy wspólny szyld ukraińskiego pochodzenia. Natomiast poglądy poszczególnych osób na bycie „członkami diaspory” mogą się diametralnie różnić w zależności od pokolenia, czasu przybycia, miejsca urodzenia, indywidualnych wyborów tożsamościowych i doświadczeń życiowych.
Rusini/Ukraińcy zaczęli napływać do Kanady pod koniec XIX w., osiedlając się na preriach dzisiejszej Alberty, Manitoby i Saskatchewan. Byli to osadnicy z Galicji i Bukowiny, których do emigracji zmuszały przyczyny ekonomiczne i klasowe. Z upływem lat na preriowych obszarach Kanady zaczęły powstawać całe enklawy ukraińskich migrantów. Pionierzy budowali domy, szkoły, sklepy, cerkwie, domy ludowe i czytelnie. Ich dzieci uczyły się języka angielskiego i z czasem zaczęły otrzymywać anglosaskie imiona. Iwan stawał się więc Johnem, a Paraska – Pearl. Dzieci były tłumaczami zewnętrznego, kanadyjskiego świata jeszcze przez długie dziesięciolecia.
Na wschodzie Kanady na przełomie XIX i XX w. dynamicznie rozwijały się ośrodki miejskie, które przyjmowały robotników z Europy Środkowej, w tym Ukraińców. Podejmowali oni pracę w fabrykach. Wkrótce zaczęły powstawać organizacje reprezentujące ich interesy, zarówno etniczne, jak i pracownicze. W miarę napływu migrantów powstawały w miastach etniczne dzielnice, które zaspokajały ich potrzeby – od cerkwi przez spółkę kredytową i samopomocową, szkółkę sobotnią dla dzieci, świetlicę, bursy dla młodzieży po sklepy i miejsca spotkań. W Toronto była to duża część ulicy Bloor wraz z przyległymi „blokami”, wzdłuż których rosły domy zasiedlane przez Ukraińców. W Edmonton mianem ukraińskiej dzielnicy określano 97. ulicę. Trafiali tam Ukraińcy z prerii Alberty, którzy porzucali wieś i przyjmowali miejski styl życia.
W okresie międzywojennym docierali do Kanady ukraińscy obywatele Rzeczpospolitej i Rumunii, a także nieliczni uciekinierzy ze Związku Radzieckiego. Wśród chłopów coraz częściej pojawiała się drobna inteligencja miejska i robotnicy. Powstawały wówczas organizacje i struktury życia społecznego i politycznego, także wyrażające spolaryzowane poglądy i sympatie anty- i prokomunistyczne oraz demokratyczne. Wchodziło też w dorosłość pokolenie urodzonych na preriach dzieci osadników z Galicji i Bukowiny, które migrowały do miast.
Wraz z zakończeniem II wojny światowej Kanada zaczęła przyjmować byłych więźniów obozów koncentracyjnych na terenie III Rzeszy, które zostały wyzwolone przez Amerykanów, a także osoby które znalazły się w brytyjskiej strefie okupacyjnej, np. byłych robotników przymusowych wysyłanych do Rzeszy. W obozach przejściowych przyznawano im status displaced persons (w skrócie nazywano ich dipisami) i proponowano emigrację m.in. do Kanady. Kraj ten wybrało około 90% (35 000 osób) spośród wszystkich ukraińskich dipisów, a większość z nich zamieszkała w Toronto.
Ukraińcy z Polski docierający do Kanady w latach 80. nie trafili zatem w próżnię. Na miejscu zetknęli się ze znakomicie zorganizowanymi środowiskami i instytucjami ukraińskimi. Ich sponsorami były zarówno osoby prywatne z pokolenia dipisów, jak i instytucje diaspory, takie jak Canadian Ukrainian Immigration Aid Society. Uczęszczali do cerkwi, ich dzieci trafiły do szkół katolickich z językiem ukraińskim, ukraińskich szkół sobotnich, ukraińskich sadoczków (przedszkoli), zespołów folklorystycznych i grup teatralnych. Wiele inicjatyw organizacji ukraińskich promowało dzieje ukraińskich pionierów w Kanadzie (Edmonton) oraz ukraiński ruch niepodległościowy i antysowieckość (Toronto). Równocześnie dzieje Ukraińców w Polsce, wysiedlenia, prześladowanie oraz konsekwencje wydarzeń lat 1944–1947 były w diasporze szerzej nieznane. Zupełnie nieczytelne były natomiast doświadczenia życia w PRL młodych Ukraińców oraz to, że urodzili się i wychowali poza historycznymi siedzibami ich przodków, od dziecka doświadczając marginalizacji jako Ukraińcy.
***
Rodzice Heleny działali w Ukraińskiej Powstańczej Armii pod Hrubieszowem, skąd pochodziła matka. Tam też się poznali. Ojciec zajmował się propagandą, współprowadził też pertraktacje z Armią Krajową przeciwko Sowietom. Matka była sanitariuszką i łączniczką. Jako jedna z niewielu dziewcząt z okolicznych wsi nie mdlała na widok krwi i przeszła szybkie szkolenie przygotowawcze. Za tę działalność zostali zatrzymani w Warszawie i skazani. Oboje zesłano na Syberię. Matka została zwolniona w 1953 roku. Ojciec wrócił z łagru do Polski kilka lat później. Po przyjeździe do Warszawy podjął studia na politechnice, wkrótce został inżynierem elektronikiem, założył prywatną firmę produkującą aparaturę medyczną eksportowaną na Zachód i żyli na poziomie. O przeszłości i wyroku nie pozwalały tylko zapomnieć comiesięczne wezwania na „rozmowy” do Pałacu Mostowskich, gdzie mieściła się siedziba Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej. Prowadzący przesłuchania chcieli wiedzieć, czy Ukraińcy w Polsce nie szykują rebelii: „Ale on mi o tym powiedział dopiero jak byłam dorosła. Nawet moja mama o tym nie wiedziała”. Mimo że byli pokiereszowani psychicznie, dbali o to, żeby dzieci wiedziały, w jakiej rodzinie przyszły na świat. „A co mi zrobią – mówiła matka. – Swoje odsiedziałam”. I prowadziła dzieci do ukraińskiej domiłki (świetlicy), upewniwszy się, czy powtórzyły zadane wierszyki.
Życie Ukraińców w Warszawie lat 70. i 80. było skupione głównie wokół cerkwi. Żeby wyjść poza ten krąg, trzeba było pokonywać setki kilometrów na północ lub na południe, na Młodzieżowy Jarmark do Gdańska albo na rajd „Karpaty” w góry. Kiedy Helena miała dwadzieścia pięć lat, po odbiorze swojej pierwszej wypłaty analityczki medycznej zdołała jedynie kupić parę zimowych butów, i zaczęła myśleć o emigracji.
Moja droga do Kanady była trochę skomplikowana przez to, że ja byłam z Warszawy. Środowisko ukraińskie było w tym czasie w Warszawie niewielkie. Jedyne lotnisko międzynarodowe było w Warszawie. Tak się stało, że Ukraińcy przylatujący do Polski zatrzymywali się u mnie w domu. Ja w tych latach 1982–1984 poznałam masę ludzi z Kanady. I zaprosili mnie. Przyjechałam do Kanady na zaproszenie takiego profesora, później w London School of Economics zakładał katedrę ukrainistyki. Także Marko wysłał mi zaproszenie i przyjechałam do Kanady w 1985 roku.
Kiedy poznała ukraińskie środowisko w Toronto i zaczęła spotykać kolejnych młodych Ukraińców z Polski, którzy przyjechali nieco wcześniej niż ona, zdecydowała, że spróbuje zostać w Kanadzie. Do tego zresztą na Okęciu zachęcał ją ojciec, sugerując, żeby się: „dobrze w tej Kanadzie rozejrzała”.
W 2003 roku odwiedziła rodzinną wieś ojca. Dziadek Denys był bogatym chłopem, posiadającym duże gospodarstwo. Trzy lata przed wojną zaczął je rozbudowywać. Najpierw, gospodarskim zwyczajem, postawił chlew i stodołę. Była już przyszykowana cegła na budowę domu z literami D.M. i datą 1936. Wiejskie cegielnie zaznaczały bowiem rok produkcji i inicjały zleceniodawcy.
Jedyne, co go uratowało przed tym, że go nie wywieźli na Sybir jak kurkula [kułaka], to było to, że im potrzebny był mechanik do tych traktorów nowych i kombajnów, jak się zaczęła kolektywizacja. Ale wszystko mu zabrali, ziemię i tę cegłę. Także dziadkowie przerobili połowę chlewu i mieszkali w tym samym budynku, co zwierzęta.
Resztki cegły, niezabranej przez Sowietów, po latach wykorzystali kuzyni Heleny, wciąż zamieszkujący w rodzinnej wsi. Zbudowali z niej piec na podwórku. Helena zapakowała kawałek cegły do walizki. Na przejściu granicznym celniczka zapytała, czy ma w bagażu coś przedwojennego. Zdumiona zawartością pakunku, nie zadawala już żadnych pytań. Cegła dojechała więc do Kanady, stając się ozdobą artystycznego domu Heleny. Zadziwiająco dobrze wkomponowała się w pozostałe artefakty.
Helena pielęgnowała pamięć smaków z dawnych czasów. W Toronto często zaglądała do polskich sklepów, kupowała nabiał i pieczywo:
To takie moje polskie potrzeby… Wie pani, gdzie my jemy, jak jesteśmy w Polsce? W barach mlecznych…! [zniżyła głos do szeptu] Jest parę takich w Warszawie. Tam jest jedzenie, Boże, cheap jak borszcz… A Boże, jakie to pyszne, te naleśniki z serem, te barszcze, te kopytka, o Jezu…! Te restauracje wszystkie się schowają. Wyborcza pisze, a ja wciąż przedpłacam, że w barach mlecznych głównie biedni ludzie jedzą i hipstery.
Kiedy Helena umarła, jej przyjaciółka, dzięki której zresztą ją poznałam, umieściła na swoim fejsbukowym profilu wpis, który w równym stopniu jak ich przyjaźń, obrazuje też losy polskich Ukraińców. Dzieje tej przyjaźni jak w soczewce skupiają problemy, dylematy i tożsamościowe wybory młodych ludzi, którym przyszło się urodzić w PRL w ukraińskich rodzinach.
Poznałyśmy się z Heleną w Warszawie… chyba jakoś tak po tym, jak się urodziłyśmy albo jeszcze wcześniej. Helena była miesiąc ode mnie młodsza. A kiedy już nauczyłyśmy się chodzić, to każdej niedzieli spotykałyśmy się w naszej cerkwi Zaśnięcia Matki Boskiej na ulicy Miodowej 16. Dla tych, którzy nie znają tamtych czasów w Polsce, trzeba powiedzieć, że my wszyscy mieliśmy trochę podwójne, może nawet schizofreniczne życie polsko-ukraińskie. W domu i cerkwi wszystko po ukraińsku, a wszędzie indziej wszystko po polsku. Nie było łatwo przyznawać się do swego pochodzenia i wielu ludzi się od niego odżegnywało. Moi rodzice i rodzice Heleny wybrali dla nas życie ukraińskie. Nie mieli się już czego bać – odsiedzieli więzienie, przetrwali zesłanie. Przyprowadzali nas do cerkwi, do świetlicy ukraińskiej, utrzymywali kontakty z innymi ukraińskimi rodzinami. Takich rodzin w czasach naszego dzieciństwa w Warszawie było kilka, może pięć–sześć.
Byłyśmy z Heleną rówieśniczkami, więc wiele wydarzeń przeżywałyśmy wspólnie – uroczystą pierwszą komunię, bierzmowanie, dzień św. Mikołaja, urodziny naszego proboszcza Ojca Jozafata Romanyka. Z pasją uczyłyśmy się wierszyków i pieśni, a ponieważ było nas mało, to dużo wierszyków i pieśni przypadało na każdą z nas. Kiedy już byłyśmy prawie dorosłe (5–6 lat), razem siadałyśmy w pierwszej ławce w cerkwi i bardzo starałyśmy się gorliwie się modlić (pod okiem sióstr). Ale służba Boża była długa, więc trzeba było jakoś zająć ten czas. Naszym ulubionym zajęciem była wymiana torebek na czas służby Bożej. (…)
Kiedy już całkiem wydoroślałyśmy (12–13 lat), pozwolono nam śpiewać w chórze. To było wspaniałe! Z chóru w cerkwi wszystko widać, kto przychodzi na przykład. Bardzo lubiłyśmy śpiewać. Uczyć się nowych głosów, antyfonów i kondaków. Spędzałyśmy w cerkwi dużo czasu – rano religia, później służba Boża, a później jeszcze długo wszyscy stali i omawiali wszelkie wiadomości. Bardzo często resztę dnia spędzałyśmy w domu Heleny albo w moim.
Czas bycia podlotkiem też był przepiękny. Same sobie organizowałyśmy spotkania w ukraińskiej świetlicy, wędrówki po lesie, a latem również słynne rajdy po Karpatach. Wiele wspomnień, wiele przeżytych wspólnie przygód.
Helena wyjechała do Kanady i kontakty nie były takie jak zawsze (co niedziela). Ale kiedy mój mąż i ja postanowiliśmy także wyjechać do Kanady, Helena i Nestor przyszli nam z pomocą i zostali tak zwanymi sponsorami naszej emigracji. Zaczął się nowy, kanadyjski rozdział naszego życia. Nowe wyzwania, nowi ludzie, nowe miejsce w świecie. Tutaj nie siedziałyśmy już razem w pierwszej ławce w cerkwi, nie śpiewałyśmy razem w chórach, ale Helena zawsze przyjmowała nas z otwartym sercem i pomagała.
***
Pochodzenie z Polski stanowi do dziś ważny element imigracyjnej biografii i poważne wyzwanie dla wielu Ukraińców, kiedy muszą wskazać miejsce pochodzenia. Ze względu na to, że nie pozbyli się akcentu, stale ktoś zadaje im takie pytanie. Nie stanowili oni w chwili emigracji grupy bezpaństwowców, choć niepodległa Ukraina nie istniała i współcześnie ich postawa wobec tego państwa jest wielce zróżnicowana. Z kolei z krajem pochodzenia łączył ich fakt urodzenia i obywatelstwo oraz status członków problematycznej dla władz komunistycznych mniejszości ukraińskiej. Dziś, mimo przetrwania społeczności ukraińskiej w Polsce, licznych więzi z krajem, odwiedzin i kontaktów, Polska traktowana jest ambiwalentnie. Z jednej strony jest to miejsce ich dzieciństwa i młodości, wchodzenia w dorosłość, miejsce, gdzie niekiedy wciąż żyją rodzice i inni krewni lub przyjaciele. Jarosław, który wyjechał z żoną i małą córką jako rozpoczynający karierę naukowiec, nigdy nie rozważał powrotu. „Jesteśmy tam bardzo obcy” – powiedział. Często jednak podróżuje. Co kilka lat objeżdża kolejne fragmenty „Zakerzonia” – tej części Polski, z której wysiedlono Ukraińców w 1947 roku. Czasem towarzyszy mu córka, która jest fotografką. Dotychczas przejechał sześć tysięcy kilometrów i odwiedził siedemdziesiąt trzy miejscowości, od Szczawnika po Włodawę. Jednakowo wzrusza go północ z rodzinną wsią i południowy wschód, oba te regiony nazywa Heimatem. Z perspektywy Kanady odległości w Polsce nie budzą emocji: „Co to jest sześćset kilometrów od góry do dołu? Tyle to my tu jeździmy na ryby i to jest blisko!”. Wiele go w Polsce zadziwia. Jako filolog słyszy w języku więcej niż zwykli użytkownicy:
Dla mnie takim wzorem polskiej mowy to była Loska, to był Suzin. W jakim kierunku to poszło? Myśmy za młodu mówili „rzuć wapniaków na druty”, co znaczyło podaj ich do telefonu. Dzisiaj nikt tak nie mówi. Jak słucham tych młodych, to nie rozumiem. No nie rozumiem, co mówią!
Tęsknił za Warszawą, której już nie ma. Po piętnastu latach od emigracji poszedł na sentymentalny spacer do „Mądrala”, domu asystenta, w którym „wegetował” z żoną i córką:
Przychodzę tam. „Mądral” wyremontowany, na kartkę magnetyczną, wejść nie można. Gdzie ten nasz „Mądral”, szary, z ogromną kałużą przed wejściem? Której nie dało się w żaden sposób ominąć?
Przy następnej wizycie sentyment wywietrzał, a on odkrył dynamiczne, zmieniające się miasto, które imponuje mu zachłannością mieszkańców na życie i tym, że może w kilka sekund znaleźć w centrum bankomat i zjeść w niedzielę śniadanie na mieście. Lata spędzone w Kanadzie to też swoisty bagaż i filtr, przez który ogląda współczesną Polskę. Zawsze na początku pobytu szokuje go to, że: „wszyscy są biali i wszyscy mówią „psz–psz–psz”. Na początku pierwszej dekady XXI w. ze zdziwieniem oglądał wystawy sklepowe na Nowym Świecie, w których błyszczały damskie trzewiki po „cztery tysiące dolarów”, mijał wypełnione po brzegi restauracje na europejskim poziomie, w których ceny były tak wysokie, że poza jego – obywatela Kanady – zasięgiem. Później odkrył na ich miejscu pizzerię i piwiarnię. Polska wyhamowała.
Są wśród migrantów takie osoby, które rozważają przyjazd „na emeryturę”, kupują działkę pod Przemyślem, przyjeżdżają na wszystkie „Watry” w Zdyni i w Polsce wciąż spędzają urlopy. Traktują kraj jako swój dom, który poznały ich dzieci i w którym wciąż czują się jak u siebie. Zarazem jednak nie brakuje postaw modelowanych pragmatyzmem, przekonaniem, że Polska stała się obca, że w niczym nie przypomina tego, co niegdyś było znane i oczywiste, a kontakty z kimś w kraju należą do rzadkości. Jednocześnie spotkałam także wiele osób, które poza sentymentem do miejsca, w którym spędzili ważny etap swojego życia, nie mają już żadnych związków i nie dążą do nich. Są też postawy zdecydowanego zerwania i negacji. Ten ostatni przypadek dotyczy zwykle wysoko postawionych działaczy ukraińskich organizacji, boleśnie doświadczonych (lub ich rodziców) przez aparat represji, niechętnych wobec kraju urodzenia i wszystkiego, co może się z nim kojarzyć. Zatem choć Polska jest ważnym kontekstem, który uformował ich przeszłość i przyczynił się do emigracji, implikując aktualne życie w Kanadzie, to zdołali się od niej oderwać.
Ważnym kontekstem ich codziennego życia i tożsamościowego „samopoczucia” są także kontakty z miejscowymi Polakami i język polski, w którym wielu imigrantów ukraińskiego pochodzenia wciąż na co dzień rozmawia. Spotkałam wiele małżeństw ukraińsko-polskich, uczestniczyłam także w licznych rodzinnych i towarzyskich spotkaniach, na które byli zapraszani polscy przyjaciele. Wielokrotnie słyszałam też zapewnienia, że osoby, które w tym samym czasie i w podobnych okolicznościach wyjechały z Polski, niezależnie od indywidualnej tożsamości, są ich emigracyjną „rodziną”, bliskimi ludźmi, z którymi mają stałe i ważne dla nich kontakty. Poza tym do dziś znaczna większość Ukraińców z Polski robi zakupy w polskich sklepach, czytają wiadomości w „polskim” Internecie, kupują lokalne polskie gazety i uczestniczą w imprezach organizowanych przez polskie instytucje, jak koncert jakiejś gwiazdy z czasów ich młodości.
Jednak swojskość ma swoje wyraźne granice. Polacy jako grupa oraz reprezentujący ich Kongres Polonii Kanadyjskiej są wyraźnie dystansowani, szczególnie w kontekście inicjatyw dotykających stosunków ukraińsko-polskich, inicjatyw byłych Kresowiaków, konkretnych wydarzeń (zbrodnia wołyńska, akcja „Wisła”) czy wzajemnych negatywnych stereotypów narosłych w okresie PRL. Wówczas zamiast poczucia wspólnej „lokalności” uruchamiany jest etniczny dystans i rezerwa.
Trafiwszy do Kanady, wielu zaczęło identyfikować się z krajem, w którym „wszyscy” są migrantami i w którym człowiek nie jest definiowany przez swoje miejsce pochodzenia, tylko poprzez bycie częścią kanadyjskiego społeczeństwa. Niemniej fakt przybycia z Polski i urodzenia się tam od początku pobytu determinował ich losy, wybory tożsamościowe, postrzeganie własnego miejsca w środowiskach ukraińskiej diaspory, dzięki której członkom większość z nich miała zapewniony start w nowym miejscu. Imigranci z Polski nie zdołali zatem zerwać w Kanadzie ze swym mniejszościowym statusem, który mieli w Polsce i wciąż, po ponad trzydziestu latach od wyjazdu, wpływa on na ich życie oraz pozycjonuje wewnątrz środowisk ukraińskiej diaspory, reguluje też relacje z miejscowymi Polakami i imigrantami z Ukrainy, dla których wciąż bywają „niedostatecznie ukraińscy”, „bo z Polski”. Status mniejszości wiąże się bowiem z różnymi zasobami, które są dla nich istotne i które stale w trakcie naszych spotkań podkreślali. Do zasobów tych należą pamięć, język, wyznanie i wzory religijności, wyposażenie kulturowe z Polski, nawyki, smaki i gust oraz poczucie odrębności. Jak tłumaczą, kot urodzony w psiej budzie pozostaje kotem.
Fiałkowska Katarzyna, Garapich Michał P., Mirga-Wójtowicz Elżbieta
2018 Krytyczna analiza naukowej ciszy, czyli dlaczego Romowie migrują (z naszego punktu widzenia), „Kultura i Społeczeństwo”, nr 2, s. 39–67.Stola Dariusz
2010 Kraj bez wyjścia? Migracje z Polski 1949–1989, Warszawa.Trzeszczyńska Patrycja
2019 Diaspora – pamięć – miejsca. Ukraińcy z Polski z lat 80. XX w. w Kanadzie. Studium etnograficzne, Kraków.